Izrael – dziennik wyprawy – dzień 1
Poniedziałek. 4:30. Budzik. Dzwoni. Nie chcę. Ale trzeba się zbierać. Szybki prysznic, ostatnie sprawdzenie zawartości podręcznej torby. Telefon. Jest. Paszport. Jest. Portfel. Jest. Uber. Lotnisko. Security check. I jesteśmy razem. Ośmiu wspaniałych, a przed nimi pięć dni przygody w Izraelu.
Jak na razie wszystko zgodnie z planem… No może z małym znakiem zapytania, bo Kamil zapomniał karty, którą powinniśmy zapłacić za samochód, ale to będziemy myśleć na miejscu.
Płyta lotniska, przyjemne minus sześć stopni, samolot, sen.
Przyziemienie, pobudka. A więc jesteśmy w Izraelu. Lotnisko w Tel Avivie powitało nas słońcem i temperaturą na poziomie plus piętnastu stopni, a jest dopiero jedenasta rano. Entuzjastycznie zapakowaliśmy się w autobus i rozpoczęliśmy żmudną przejażdżkę, bo oczywiście Ryanair parkuje 20 minut drogi autobusem od terminala.
Kontrola paszportowa, otwarte z dziesięć okienek, pewnie szybko pójdzie. Nie, to by było zbyt proste. Nie wiem w jaki sposób, ale staliśmy przez godzinę, będąc zawsze ostatni. To pewnie dlatego, że ekipa, mimo że nie do końca znajoma starała się dość dobrze integrować. I nie mam tutaj na myśli alkoholu pitego przed kontrolą. Ale jest, udało się, wszyscy przeszli, bez większych problemów ruszamy w poszukiwaniu wypożyczalni. Karol zagaduję osobę z informacji, my w tym czasie zauważamy, wielki znak „Budget Car Rental – 1st floor”.
Pierwszy problem, Kamil nie ma karty, ta, którą ma nie działa. Grześka też zostaje odrzucona. Moja kredytowa oczywiście również. Zwiększam limity w aplikacji (dzięki mBank!), nic z tego, zwiększam po raz drugi. Dalej nic. Przelew na konto osobiste. Limity takie wysokie. Złota karta mBanku zawsze działa, mamy auto! Druga ekipa bez większych problemów tez wypożycza swoje.
Bo jesteśmy podzieleni, na samochody i wiekowo. Kamil, Grzesiek, Karol, ja… staruszki w jednym aucie, Patryk, Michał, Jakub, Konstanty, młodzi gniewni w drugim. Odbieramy auta i w tym momencie już wiemy, zawiązuje się mafia. Mafia Pikardo. Dwa małe samochodziki, które jak się zapakowaliśmy przysiadły na tylną oś. Ale ruszamy, Tel Avivie, nadchodzimy!
Ruszamy nad morze, Stara Jafa jako pierwszy punkt naszej wycieczki. Złowrogie światła oczywiście rozdzieliły naszą ekipę, ale łapiemy się pod wieżą zegarową. Trochę zwiedzania, trochę oglądania, jednak podstawowa potrzeba — jedzenie, musi zostać zaspokojona. Młodzi po drodze znaleźli knajpkę, która wyglądała logicznie. Siadamy w szóstkę, Kamil i Grzegorz postanowili poszukać czegoś innego. Cenowo? 79 szekli, za obiad, lemoniadę, kawę i deser. Brzmi logicznie, ale trochę drogo. Cóż, sprawdzamy.
Na stół wjechało wszystko, co tylko można było spróbować, od jagnięciny po zupy, hummus, po szakszukę. Jemy, aż się uszy trzęsą, a kelner tylko donosi kolejne dania. Tak suto zastawiony stół widziałem ostatnim razem chyba na Wigilii. Do tego lemoniada, a na koniec ciastko i kawa lub herbata. Dobra cena za dobre jedzenie. Przelicznik? Trzy razy drożej niż w Polsce. No może dwa i pół.
Szybkie kółko po Jafie, Picardo i ruszamy na Jerozolimę. Kia daję radę, Kamil zadowolony, bo automat, minus taki, że nie mamy jacka, więc zostaje nam muzyka z lokalnych rozgłośni. Ale godzinna podróż mija szybko, czasem tylko Kia potrzebowała redukcji na trzeci bieg, bo górki ją za bardzo męczyły.
Abraham Hostel Jerusalem, dwa kilometry od murów starego miasta no i z dachem, na którym można odpocząć i coś wypić. Ale najpierw fajeczka! Patryk stwierdza, że nigdy nie pomyślał, że będzie palił papierosa na dachu hotelu w Jerozolimie. A to dopiero początek wyjazdu! Po uzupełnieniu drobnych zapasów w znajomo brzmiącym „Super Duper” spotykamy się na dachu. Gadamy, zapoznajemy się, popijamy alkohol, który Kamil kupił w samolocie. Nawiązujemy rozmowy z lokalnymi. To prawda, że języki obce łatwiej obsługuje się po alkoholu. Ale nadchodzi północ, godzina, do której można siedzieć na dachu. Ciszej lub głośniej, z większym albo mniejszym entuzjazmem zbieramy się do snu. Jutro zwiedzanie!
Najnowsze komentarze