Izrael – dziennik wyprawy – dzień 3

Lotnisko. Poczekalnia. Gate C80. Berlin Tegel Airport. Można by powiedzieć, że dzień jak co dzień. W końcu udało się znaleźć chwilę czasu, żeby usiąść i popisać. Za oknem deszcz ze śniegiem, 2 stopnie na plusie… a ja wracam do słonecznego i ciepłego Izraela…
7:20. Budzik. Słońce świeci przez okno wprost w moje łóżko. To będzie dobry dzień. Wstajemy, szybkie śniadanie w hotelowej stołówce (oczywiście znów bez mięsa) i ruszamy w podróż. Plan na dziś, to wyjechać z Jerusalem, zwiedzić twierdze Masada, wykąpać się w Morzu Martwym oraz dotrzeć do Nazaretu. W skrócie jakieś 300 kilometrów. 8:10 ruszamy całą ekipą i obieramy kierunek na wschód.
Po jakichś 15 minutach udało nam się wyjechać z miasta i wjechaliśmy na autostradę w kierunku Morza Martwego. Po dłuższej chwili mijamy wypisany na skale znak „Sea Level„. I jedziemy dalej z górki! „-100m”, „-200m”…. „-300m”.
Gdzieś w międzyczasie dotarło do nas, że nie mamy kabla AUX i z radiowymi przebojami nie dojedziemy daleko, więc zatrzymujemy się na stacji dokupić potrzebny sprzęt oraz zatankować. No i pierwszy punkt dzisiejszego dnia zostaje spełniony! Wielbłądy! Szybkich kilka selfie i spadamy, bo miejscowi już chcą inkasować za to szekle. Jedziemy dalej!
Mijamy któryś z kolei zakręt i naszym oczom ukazuje się duży basen. Dość duży basen. Morze Martwe, z delikatną mgłą od parującej wody. Ale musi na nas poczekać. Bo odbijamy w stronę górskich szczytów. Ku twierdzy. Ponad siedemdziesiąt kilometrów samochodem. Z jednej strony płaskie jak stół morze, z drugiej ogromne skały, na których co jakiś czas widać ślady po oderwanych kamieniach. Ale w końcu docieramy do podnóża Twierdzy.
Parking, toaleta, zbiórka przy kasie. 28 szekli za wejście, kolejne 28 za wjazd kolejką na górę i kolejne 28 za zjazd na dół. Dwadzieścia osiem, hmm, ładna liczba. Dzielimy się autami. Nasza ekipa postanowiła wjechać na górę i zejść na dół. Młodzież stwierdziła, że leci z buta. Czas wspinaczki to podobno 45 minut, więc życzymy im powodzenia i się rozdzielamy. A! Z Karolem wstępujemy do sklepu z pamiątkami i kupujemy sobie beseballówkii z logiem twierdzy. Wiadomo, przed słońcem trzeba się chronić!
Kolejka. Do kolejki. I kolejka w górę. Taktycznie udało się zając miejsce przy szybie z widokiem na Morze Martwe (od teraz pisał będę MM), więc mamy też chwilę dla fotoreportera. Co nie zmienia faktu, że widok z góry i tak był znacznie lepszy. Wysiadamy, szybkie ustalenie, że dajemy sobie 1h na zwiedzanie i oczekiwanie na resztę ekipy. No to lecimy!
Twierdza na płaskowyżu ma za sobą ponad 2000 lat historii, a najważniejszym jej momentem było rzymskie oblężenie z 73 r. Około 14.000 rzymian i niewolników szturmowało twierdzę, w której znajdowało się około 1000 osób. Obrońcy, widząc, że opór jest, bezcelowy popełnili zbiorowe samobójstwo, pozostawiając zapasy żywności i wody, dające do zrozumienia, że to był ich wybór. Prace wykopaliskowe odkryły kilka zachowanych budynków i mozaik. Moją uwagę najbardziej przykuła brama południowa, która tuż za znakiem kończyła się ogromną przepaścią. Co ciekawe najwyższa ściana wzgórza, na którym znajduje się twierdza to przewyższenie rzędu 400 metrów.
No ale wróćmy do naszego zwiedzania. Z Karolem obraliśmy taktykę obejść wszystko wokół i prawie nam się to udało, reszta ekipy po dotarciu na górę też szybko nadrobiła zaległości. Różnica wysokości między twierdzą a terenem wokół robi wrażenie. Chwila na selfie, panoramy, podziwianie zapierających dech w piersi widoków.. i Pani w legginsach. No i około godziny 11:30 po nieco ponad godzinnym zwiedzaniu ruszyliśmy w dół. Na dole szybkie jedzenie w stołówce, gdzie wśród naszej ekipy wygrała opcja jesz ile chcesz za 70 szekli, a następnie auto i ruszamy wykąpać się w MM!
Znaleźć miejsce, gdzie można się wykąpać i wziąć potem prysznic. Plan dobry. Ręczniki mamy. Kąpielówki mamy. Wszystko ok. Ale wykonanie. No jak zwykle. Pamiętaliśmy, że po drodze był jakiś zajazd, który sąsiadował z MM. Jest! Skręt w prawo. Brama. Dobrze, że auta mają mały promień skrętu. Jedziemy dalej, kolejna miejscówka. „Lowest place on Earth”. No czemu nie. Wysiadamy, szybkie przebieranie, wskakujemy na nasyp…. Do celu jakieś 2 km piechotą. Odpada. Znów w auto i jedziemy dalej. Zbiorowisko aut i ludzi, zatrzymujemy się… rozeznanie w terenie, znów półtorakilometrowy spacer i brak prysznica. Jedziemy dalej. Ostatni ratunek przy północnym krańcu MM. Docieramy na miejsce! Parking, autobusy, są nawet takie z wielkim napisem „Polska”. No kulturka. Podchodzimy do wejścia. 30 szekli. Mniej kulturalne mruknięcia pod nosem, powrót do auta po hajs i jesteśmy!
Klimat iście plażowy. Prawie jak na plaży w Gdańsku. Nie wiem, czy to przez te słońce, osiemnaście stopni ciepła, lekki wiaterek, czy tłumy Polaków, którzy również mieli taki sam pomysł jak my. Ale wiadomo, wykąpać się trzeba, więc wszyscy poza Jakubem „JaTuByłemDziśNieMuszęPrzypilnujęRzeczy” ruszamy sprawdzić, z czym tę słoną wodę się je.
I faktycznie, uczucie unoszenia się jest dość ciekawe no i ciężko mi to wytłumaczyć, więc zachęcam do sprawdzenia na własnej skórze. Woda umożliwia swobodne unoszenie się prawie w każdej pozycji, niestety nie rekomendujemy, a na pewno nie rekomenduje Patryk próby zrobienia świecy. Woda jest tak słona, że nie spotkałem się z czymś takim nigdy. Sól po prostu wyżera skórę, więc kontakt z ustami, okiem, czy nawet powłoką fotochromów nie jest najlepszą opcją. Tak, delikatnie odbarwiły mi się okulary.
No ale wiadomo, pokąpali się, były natryski, ruszamy dalej. Przed nami jeszcze trochę czasu na dojazd do Nazaretu.
Opuszczamy pustynny krajobraz i ruszamy na północ, gdzie po krótkim czasie piasek zmienia się w zielone tereny porośnięte trawą, a po bokach drogi rozciągają się rolnicze folie. Dość ciekawa zmiana krajobrazu na dość krótkiej odległości. Po dwóch godzinach w aucie, lekkim błądzeniu po Nazarecie w poszukiwaniu hotelu, wkurzeniu miejscowych i spacerku z torbami dotarliśmy do hotelu.
Zmęczeni po podróży, ale w dobrych humorach wyruszyliśmy na poszukiwanie sklepu, żeby zrobić małe zapasy. No ale jak wiadomo, 3 wina za 100 szekli okazały się zbyt dobrą promocją, by z niej nie skorzystać, więc wieczór skończyliśmy na pogawędkach przy bordowym trunku. A jutro? Kolejna przygoda!
Najnowsze komentarze